Parlament Europejski przyjął dyrektywę „Medyczna Strefa Schengen„, która jest kolejnym krokiem na drodze likwidowania wewnętrznych europejskich granic.
Zapoznanie się z podstawowymi założeniami dokumentu może wywołać mylne wrażenie, że oto lokalne systemy opieki zdrowotnej przekształcają się w jeden, uniwersalny dla całej wspólnoty. Fakt, iż nastąpi liberalizacja i częściowe otworzenie rynków, jednak nadal wszystko będzie poddane dosyć ostrym regulacjom i ograniczeniom, które uniemożliwią realnie swobodny przepływ pacjentów pomiędzy krajami.
Dotychczas wyglądało to tak, że Polak mógł skorzystać z usług medycznych za granicę tylko w razie nagłego przypadku, gdy chociażby złamał sobie nogę podczas zjazdu narciarskiego w Alpach. Wraz z dyrektywą refundacji zaczną podlegać także zabiegi i konsultacje należące do tzw. planowego leczenia. Jednak, co niezwykle istotne, NFZ zwróci jedynie równowartość kwoty, jaką zapłaciłby za taką usługę w kraju. Nadwyżkę będzie już musiał zapłacić pacjent ze swojej kieszeni. Co więcej – zanim odda się on pod opiekę europejskiego medyka, będzie musiał uzyskać na to zgodę krajowego funduszu. Argumentami mogą tu być kolejki do polskich specjalistów czy niedostępność zaawansowanej technologii.
Łatwo zauważyć, iż tak skonstruowane ograniczenia mogą działać na korzyść gorzej rozwiniętych państw, gdzie ceny usług medycznych są niższe. Turysta medyczny z Niemiec nie będzie miał problemów z pełną refundacją usługi w Polsce, ponieważ jego fundusz wypłaci całą kwotę. Dla naszej medycyny stwarza to perspektywy na wzmożony ruch, a tym samym dużo efektywniejsze wykorzystanie posiadanych zasobów. Obawy wzbudza perspektywa powiększenia się kolejek. Jednak w „Medycznej strefie Schengen” zawarto regulacje nakazujące dawanie pierwszeństwa krajowym pacjentom.
Dyrektywa wejdzie w życie w 2013 roku.